Komentarze: 5
Na łóżku, z muzyką w tle. Zapatrzenie. Na rękę. Potem na ścianę. I znów na rękę. Krew leciała. Z ust. Zbyt mocne ugryzienie. Ale jakże potrzebne. Muzyka buntownika. Typowego. A przecież nikt się nie buntował. Rozładowanie napięcia. Kilka świeczek. Potem łzy. Dużo łez. Wargi nie pomogły. I milczący telefon. Ale po dłuższym zastanowieniu zadaję sobie pytanie "a chciałabyć, żeby kto zadzwonił?".Potem balkon. Wzięłam, kolejny już raz, nr telefonu i w końcu odezwałam się. Niby dobrze. Niby tak.Zbyt wiele martini.
Usiadła na mnie waga wielu kg. I usiłowała zostawić ślad. A ja siedziałam jak kołek. Bez żadnej reakcji. A potem, gdy już sama byłam, przypomniało mi się, że nie pierwsza i z pewnością nie ostatnia taka sytuacja. I nawet może chcę się odezwać, ale podobno to daje jakąś radość. Jeśli ja nie mogę, to niech choć ktoś inny. Tak sobie mówię, zagryzam wargi i nie robię nic. Nic też nie mówię.
Łóżko było wczoraj. Dziś spacer. Bardzo dziwny, bez celu. I chciałam, potrzebowałam. Najpierw biłam się z myślami. Odważyłam się. I wtedy coś pękło. Nic. Zupełnie nic się nie zmieniło. Sama. Nad wodą, zapatrzona gdzieś dalej.
"I nikt nie przyjdzie. Może i lepiej."
Oparłam ramiona o poręcz. Głowę w rękach schowałam. A potem tak jakby samo z siebie wyszło...